Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama https://www.cmentarz.elblag.pl/

Tamtego dnia miał 14 lat. „Nosiliśmy amunicję i granaty dla zaopatrzenia pierwszej linii”

Gdy zaczęła się wojna miał 9 lat. Jak twierdzi, niewiele wtedy rozumiał, ale i nie liczono się z jego zdaniem. Przygotowania do wojny wydawały mu się ekscytujące. Latające samoloty zrzucające bomby miały być rozrywką. Jak się później okazało, „żadnej rozrywki nie było”. Przedstawiamy wspomnienia Powstańca - Marka Szandorowskiego, ps. „Majster”.

Autor: fot. News4Media

Pan Marek Szandorowski, ps. „Majster”, urodził się 3 stycznia 1930 roku w Warszawie. Jako 14-letni chłopiec brał udział w Powstaniu Warszawskim w „Szarych Szeregach”. Jego wybuch wspomina tak:

„1 sierpnia, kiedy wybuchło Powstanie, zobaczyłem, że grupa młodych mężczyzn buduje barykadę z płyt chodnikowych. Płyty donosili jacyś chłopcy. Przyłączyłem się do nich i nosiliśmy je razem. Zauważyłem, że wśród nich jest mój znajomy, chłopak z tej samej klatki schodowej, Wojtek Malinowski. Ucieszył się, gdy mnie ujrzał. Zapytał, czy jestem w harcerstwie, bo on należał do plutonu transportowego druha Andrzeja Tomaszewskiego. I tak oto zostałem wciągnięty na listę członków tego ugrupowania. Nosiliśmy wodę, nosiliśmy meldunki, nosiliśmy amunicję i granaty dla zaopatrzenia oddziałów powstańczych w dzielnicy Powiśle. Ojciec, gdy się o tym dowiedział, był bardzo niezadowolony. Nie wiedział, co się ze mną dzieje. Za 7-10 dni zabrał mnie pod swoją opiekę i - jako łącznik - działałem przy jego stanowisku obrony przeciwlotniczej.”

Choć pseudonim „Majster” sugeruje, że pan Marek mógł mieć zdolności manualne i pełnić funkcję „złotej rączki”, rzeczywistość była inna.

„Po kampanii wrześniowej, w której ojciec brał udział, uniknął niewoli i ukrywał się w Warszawie pod zmienionym nazwiskiem. By uchronić się od dekonspiracji, wszyscy w rodzinie, nawet moja matka i dzieci mówili do niego «panie majstrze». To się wzięło stąd, że matka w czasie okupacji prowadziła mały pensjonat i ojciec tam przychodził zakładać instalację elektryczną. Wszyscy członkowie rodziny byli zobowiązani zwracać się do niego «panie majstrze». Tak się to przyjęło, że nawet w czasie Powstania nadal tak samo zwracałem się do ojca, co nie było już potrzebne. Moi koledzy, harcerze z plutonu transportowego to podchwycili i zaczęli wołać do mnie «Hej, majster!». Tak powstał mój pseudonim”.

Płk. Wiktor Szandorowski, ps. „Adam Szpak”, to ojciec pana Marka. Był pułkownikiem lotnictwa Wojska Polskiego. Podczas I wojny światowej żołnierz armii carskiej, potem komendant Oficerskiej Szkoły Obserwatorów Lotniczych w Toruniu, w 1920 r. uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, a także kampanii obronnej w 1939 r. oraz Powstania Warszawskiego w stopniu pułkownika Armii Krajowej. „Majster” tak wspomina ojca:

„Ojciec brał udział w Bitwie Warszawskiej. Przed wojną był dowódcą Oficerskiej Szkoły Obserwatorów Lotniczych w Warszawie , a następnie w Toruniu, gdzie szkołę przeniesiono po wybuchu wojny. Zorganizował tam grupę bojową obserwatorów, która brała udział w walkach przeciwko bolszewikom już w 1919 roku na Polesiu, ale dowództwo zostało mu odebrane. Został odesłany do Torunia, może z powodu zużycia sprzętu – trudno powiedzieć. Otrzymał nowe samoloty od gen. Hallera z Poznania. Zorganizował nową grupę bojową, pod nazwą «Eskadra Toruńska». Działała ona w obszarze Galicji. Wkrótce dowództwo znowu zostało mu odebrane. Wrócił do Torunia, gdzie zostało kilka rozklekotanych samolotów, kilku pilotów i obserwatorów. Sam brał udział w lotach bojowych, tym razem w rejonie Warszawy. Bombardował między innymi stację kolejową w Radzyminie, która była zatłoczona do ostatniego miejsca piechotą bolszewicką. Wszyscy żołnierze wroga otworzyli ogień z karabinów do tego pojedynczego samolotu, który latał nad nimi i rzucał w nich bomby. Silnik nie został trafiony, jak również nie została trafiona załoga, ale samolot wrócił na lotnisko podziurawiony jak sito – to był już rok 1920”.

Za loty bojowe płk. Wiktor Szandorowski otrzymał odznaczenie - „Polową Odznakę Obserwatora” . Oprócz tego został wyróżniony Złotym Krzyżem Zasługi oraz Czechosłowackim Krzyżem Oficerskim Orderu Białego Lwa. Lata okupacji i pobyt w niewoli po Powstaniu nadszarpnęły jego zdrowie. Został skierowany na leczenie sanatoryjne w miejscowości Bad Rheburg w Niemczech. Tam 28 grudnia 1948 roku zmarł z powodu gruźlicy. Został pochowany na miejscowym cmentarzu.

Pani Janina Szandorowska, mama Marka Szandorowskiego, podczas II wojny światowej prowadziła zaś pensjonat, w którym udzielała schronienia żydowskim uciekinierom z różnych Gett w Generalnej Guberni. Wraz z córką Elżbietą Szandorowską dały schronienie w sumie 54 Żydom. 29 z nich udało się przeżyć. Jak mówi pan Marek, działalność matki była bardzo niebezpieczna:

„Matka miała pensjonat i wynajmowała w nim pokoje. Jak się zgłaszali Żydzi, to matka nie kwestionowała tego – wynajmowała im pokój, dawała jeść itd. Jeżeli zjawiali się Żydzi bez środków na przeżycie oraz wynajem, wówczas udzielała im schronienia i dawała pożywienie. To było bardzo niebezpieczne, bo Niemcy gdy znaleźli ukrywanych Żydów, zwykle rozstrzeliwali podczas tej samej egzekucji wszystkich, którzy nieśli pomoc Żydom razem z Żydami, których nakryli. Matki atutem było to, że mówiła świetnie po niemiecku. Gdy Niemcy przychodzili na kontrole, wówczas matka tłumaczyła im, że przyjmuje gości z dokumentami aryjskimi. Jakoś się to udawało. Kilkukrotnie została zabrana jednak na przesłuchanie do siedziby Gestapo w al. Szucha. Kiedyś wyprowadzili matkę na klatkę schodową i bili pejczem. Ja przy tym byłem i nie mogłem jej pomóc. Coś strasznego… Jeszcze jedna mrożąca krew w żyłach historia wiązała się z tym, że matka wzięła na przechowanie dziewczynkę. Nazywała się Iwonka Rosenkranz, nosząca ochronne nazwisko Helenka Maligłówka.. W nocy wpadli Niemcy, by szukać żydowskiej dziewczynki. Siostra spała z nią w jednym łóżku, odepchnęła ją i przykryła kołdrą. Niemcy szukali jej wszędzie - w szafach, tapczanach, ale pod fałdę kołdry gdzie leżała smukła 11-letnia dziewczynka, nie zajrzeli. W końcu zaopiekowała się nią nauczycielka, pani Janina Olszewska mieszkająca w dzielnicy Sadyba. Niestety wkrótce obie zginęły w czasie Powstania Warszawskiego przy masowej eksterminacji ludności cywilnej powstańczej Warszawy”.

Pani Janina Szandorowska oraz jej córka Elżbieta Szandorowska zostały uhonorowane odznaczeniem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. To jest najwyższe izraelskie odznaczenie cywilne nadawanym nie-Żydom, przyznawane przez Instytut Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu Yad Vashem w Jerozolimie. W parku przy muzeum Yad Vashem zasadzone zostało drzewko na ich cześć. Znajduje się przy nim tablica z tymi dwoma nazwiskami.
 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama